Magdalena Parys: Pierwszy raz, odkąd zamieszkałam w Niemczech - a mieszkam w Berlinie od 1984 r. - boję się
Cztery lata temu w Oświęcimiu na uroczystościach 75. rocznicy wyzwolenia niemieckiego obozu Auschwitz Marian Turski wypowiedział pamiętne słowa: "Auschwitz nie spadł nagle z nieba, Auschwitz tuptał, dreptał małymi kroczkami, zbliżał się, aż stało się to, co stało się tutaj".
Po fali tuptania, dreptania i zbliżania się w Europie dzieje się to, co nieuchronne. Niemcy nazywają to już po imieniu i ruszają na demonstracje z plakatami: „>>Nigdy więcej<< jest TERAZ!"; „Nigdy więcej 1933-1945!"; „Kolorowi, a nie brunatni!".
Musiało wydarzyć się coś nieprawdopodobnego w tym prawie osiemdziesięcioletnim bastionie demokracji, aby klasa średnia tak licznie ruszyła się z domów i zapełniła niemieckie miasteczka i miasta. I rzeczywiście. Wydarzyło się. W Poczdamie doszło do spotkania wysokiej rangi polityków partii AfD, prawicowych ekstremistów i ludzi ze świata biznesu, na którym omawiany był „masterplan" dotyczący przymusowego wysiedlenia z Niemiec imigrantów i "niezasymilowanych obywateli". Działo się to wszystko zaledwie dziewięć kilometrów od willi, w której na konferencji w Wannsee 20 stycznia 1942 r. zebrali się wysokiej rangi niemieccy urzędnicy państwowi, pod przewodnictwem Reinharda Heydricha, aby omówić ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej (jak eufemistycznie określano rozpoczęte już ludobójstwo Żydów). Siła symboli jest nie do przecenienia i to ona zazwyczaj przelewa kielich goryczy. W tym przypadku kielich przerażenia.
Na mnie to, o czym mówił Marian Turski, spadło już rok temu i nazywa się dosłownie: hitleryzm. Odkąd usłyszałam historię z ust mojego przyjaciela, nie potrafię się w nowej rzeczywistości odnaleźć. Sądząc po manifestacjach przeciwko prawicowemu radykalizmowi, które przetaczają się od tygodnia w całych Niemczech, nie tylko ja się boję.
Tort ze swastyką
W maju zeszłego roku umówiłam się z przyjaciółmi w restauracji niedaleko byłej centrali Gestapo, Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy i SS. Nie mam pojęcia, czemu pomyślałam wtedy właśnie o Gestapo, bo przecież po strasznym gmachu przy Prinz-Albrecht-Straße (dzisiaj Niederkirchnerstraße) nie ostał się nawet kamień. Niedaleko znajduje się szkoła, w której pracowała moja mama, i wiele innych jak najlepiej kojarzących się współczesnemu berlińczykowi instytucji, ale nie o nich pomyślałam w ten wiosenny dzień.
Słońce, róże w wazonie, wino, dobre jedzenie, jezdnią przetacza się orszak ślubny, trąbi jak oszalały, tureckie zaślubiny i kiedy robi się cicho i przyjemnie, nasz przyjaciel Peter zamawia butelkę wina i mówi: "Opowiem wam historię".
Peter od 30 lat prowadzi sieć cukierni, ma też fabrykę, w której kreuje najróżniejsze cuda; ciasta, torty, torciki, babeczki itd. Interes prosperuje świetnie, prosperowałby jeszcze lepiej, gdyby nie brak ludzi do pracy. Jak większość pracodawców w Niemczech Peter boryka się z tym problemem od lat; brakuje nie tylko wykwalifikowanych cukierników, ale też sprzedawców, dostawców. Nasz przyjaciel jest realistą, nie wydziwia, bierze, co jest, nie oczekuje wysokich kwalifikacji, sam uczy. W jego niewielkim przedsiębiorstwie kształci się kilku przyszłych cukierników. Twierdzi, że to cud, że ich ma; nikt nie chce wstawać o świcie, uczyć się trudnego zawodu, młodzi i starzy wolą pracować w home office. Nie ma też w Berlinie miejsca, gdzie przyszli cukiernicy mogliby zdawać państwowe egzaminy czy zdobywać mistrzowskie papiery, muszą jechać do Lipska (to ważny aspekt tej historii).
Jednym z uczniów jest osiemnastoletni Oliver, kreatywny i pracowity. Peter chucha i dmucha na podopiecznego, kto wie, może ten kiedyś przejmie po nim sklepy i fabrykę? (córka Petera wybrała home office, syn studia inżynierskie).
I tak któregoś dnia Oliver jedzie na egzaminy do Lipska. Dużo się uczył, długo myślał nad składnikami, ozdobami, kremami i nad czym tam jeszcze myślą cukiernicy. Peter był dobrej myśli, choć skrycie denerwował się bardziej od swego podopiecznego. Jego niepokój się wzmógł, kiedy Oliver po egzaminie nie zadzwonił, a następnego dnia wysłał do szefa lakoniczną wiadomość, że jest chory i nie przyjdzie do pracy.
Oto co się okazało. Oliver dał w Lipsku, jak twierdzi, pokaz swego życia: kilkupoziomowy tort w kształcie serca. Następnie z bijącym sercem czekał na werdykt. Wcześniej niespecjalnie zwracał uwagę na pozostałych uczniów, bo zbyt bardzo przejęty był własnym losem. Jednak na krótko przed wejściem na salę zauważył wyjeżdżające stamtąd wypieki, a na nich lukrowane, świetliste swastyki. Początkowo myślał, że zamroczyło go ze zdenerwowania, lecz kiedy kolejny uczeń wyjechał z ciastem, na którym widniało wielkie kremowe SS, nie miał już wątpliwości. Czyżby coś w Lipsku teleportowało cukierników do Rzeszy?
Mimo to dał z siebie wszystko, mówił jak erudyta, zebrał pochwały, a na koniec usłyszał: trója. Skala ocen w Niemczech wynosi: od jeden do sześciu. Jeden to celujący, a sześć, wiadomo, pała. Trójka nie mogła zatem usatysfakcjonować pracowitego Olivera, tym bardziej że, jak zapewniał nas Peter, wykuty był na blachę. Tymczasem z radosnych pokrzykiwań uczniów, którzy zaprezentowali swastyki i esesmańskie SS, wynikało, że otrzymali oceny celujące. Przyszli niemieccy cukiernicy nie przybijali sobie piątek, lecz wywalali ochoczo ramiona ku górze w pozdrowieniu wodza. Tak właśnie. "Heil Hitler!" - grzmiało na korytarzach zacnego budynku, kiedy trójkowicz Oliver opuszczał go rozgoryczony i świata nierozumiejący. No i od tego wszystkiego się rozchorował, podsumował Peter.
Jeszcze krótka dygresja. Nic z tego, co powyżej i dalej przeczytacie, nie jest ubarwione, przesadzone, powiedziałabym, że raczej stonowane. Dla bezpieczeństwa Olivera i Petera musiałam zmienić im imiona, także profesję Petera, profil szkoły i miasto, w którym Oliver odbywał egzaminy. Bo ramię tych, o których mowa, jest dłuższe, niż można przypuszczać, a przed Oliverem jeszcze dalsze wyprawy do Lipska i egzaminy.
Będzie jeszcze gorzej
W rodzinnym domu Olivera nikt w tę historię nie chciał wierzyć. Rodzice są Czechami, przyjechali do Niemiec na początku lat 90. z myślą o lepszej przyszłości i założeniu rodziny. A więc w czasach, kiedy świat z dnia na dzień wydawał się lepszy i lepszy, padały mury, komunizm i przebąkiwano, że Czechy będą kiedyś w UE, a nawet w NATO. Wyjechali jednak do Niemiec, bo Niemcy to Niemcy. Kraj demokratyczny, bezpieczny. A więc w Berlinie urodził się Oliver. „Aha, dodaje jeszcze Peter, jak by to miało coś do rzeczy: pradziadka Olivera zamordowano w obozie w Treblince".
Młodość jest pragmatyczna, nastolatek trzy dni odchoruje i życie może toczyć się dalej. Oliver wrócił więc do pracy i do nauki. Wytłumaczył sobie, że to tylko incydent. Na szczęście mieszka w Berlinie i tu takie rzeczy się nie zdarzają.
Tu nasz przyjaciel Peter przerywa opowieść, popija wino, bo mu w ustach zaschło i mówi: "Jeśli myślicie, że to koniec, to niestety nie. Będzie jeszcze gorzej".
Oliver dalej chodzi do szkoły w Berlinie, tylko egzaminy zdaje w Lipsku. Niestety do egzaminów trzeba się przygotować, a najlepiej można się przygotować w grupach, najlepiej tam, gdzie się odbywają, w grupach z nauczycielami. Oliver znów musiał jechać. Do Lipska.
No i co dalej? – pytamy niecierpliwie.
„Oliver chce tylko przetrwać i nie chce się rzucać w oczy. No i teraz też już, jak inni, pozdrawia kolegów, wywalając ramię do góry ku czci wodza". Po chwili dodaje: „Chociaż mam wrażenie, że jemu się to też coraz bardziej podoba".
Milczymy. „Może to tylko młodzieńcze żarty"? Rzuca w końcu któreś z nas. „Nie sądzę", odpowiada Peter. „To niemożliwe", powtarzają urodzeni, wychowani w Berlinie rodowici berlińczycy. „Może w Niemczech nie jest zbyt różowo, ale nie jest aż tak źle! Kto by do tego dopuścił nawet w Saksonii", „Może on to wszystko wymyślił? A zdjęcia jakieś są na to? Dowody?".
Siedzę cicho i nie wiem, co gorsze, czy to że klasa średnia zebrana przy suto zastawionym berlińskim stoliku zamyka oczy na to, co dzieje się wokół, czy, że młodziutki Czech, którego pradziadka Niemcy zabili w Treblince, dla świętego spokoju wita się z kolegami: "Heil Hiltler"?
Wciąż tłucze mi się po głowie jedenaste przykazanie Mariana Turskiego: „nie bądź obojętny, bo jeżeli nie, to się nawet nie obejrzycie jak na was, jak na waszych potomków, >>jakiś Auschwitz<<, nagle spadnie z nieba".
Kilka tygodni później rozmawiam z Peterem i pytam nieśmiało, co tam u Olivera. Mój przyjaciel odpowiada, że nie ma co wyolbrzymiać tego zdarzenia, bo to była tylko dziecinna zabawa. Ma inny problem, oto zgłosiło się do niego kilku młodych Afrykańczyków, świetni chłopcy i chcieliby uczyć się na cukierników, ale nie może ich przyjąć, bo jak oni sobie w Lipsku poradzą?
Myślałam, że już nic nie może mnie bardziej przerazić w tej historii, ale Peter w końcu sam mówił, że będzie jeszcze gorzej. Od tej chwili czuję przejmujący strach. Nie chodzi o to, że Peter nie przyjmie Afrykańczyków i że ci „w Lipsku sobie nie poradzą", chodzi o to, że Peter wmawia mnie i sobie, że nic się nie stało.
Sen z powiek nie spędza mi już to, co dzieje się w Polsce, ale co dzieje się w Niemczech i który stopień awaryjny z małej wielkiej książeczki „O Tyranii. Dwadzieścia lekcji, jak stawiać opór" Timothy'ego Snydera w razie czego zastosować.
Mniej więcej w tym samym czasie w mediach upubliczniony zostaje list, w którym nauczyciele ze szkoły średniej w Burg (Brandenburgia) skarżą się, że codziennie spotykają się z prawicowym ekstremizmem, seksizmem i homofobią w szkole. Piszą, że doświadczają ze strony przełożonych "ściany milczenia". Piszą, że nauczyciele i uczniowie, którzy otwarcie występują przeciwko radykalnie prawicowym uczniom i rodzicom, obawiają się o swoje bezpieczeństwo. W szkole słucha się faszystowskich marszów i neonazistowskiej muzyki, wita się: „Heil Hitler", parafrazuje powiedzenia z Goebbelsa, neguje się Holocaust itd.
Przypomnę, że Burg (miasto na drodze z Berlina do Cottbus) ma niechlubną prahistorię. Trafiło na pierwsze strony mediów w 2020 r. z powodu działalności prawicowych ekstremistów. Jeden z lokalnych przedsiębiorców przejął tradycyjną gospodę w mieście i stał się centralną postacią na neonazistowskiej scenie w rejonie Cottbus. Ministerstwo spraw wewnętrznych uznało Burg za centrum spotkań niebezpiecznych prawicowych ekstremistów. Czy kogoś naprawdę dziwi, że kilka lat później dzieci tych ludzi sieją popłoch w szkołach?
Nie milczcie!
W maju ubiegłego roku media obiega jeszcze jedna informacja, tym razem o młodzieży, która udała się kilkanaście kilometrów za Berlin, aby w ciszy i spokoju przygotować się do matury. Część z nich to muzułmanie. Zostają zaatakowani przez neonazistów, próbują wtargnąć do wynajmowanych przez uczniów pomieszczeń. Interweniuje policja, dwadzieścia osiem osób zostaje zatrzymanych. Maturzyści wracają do Berlina pod eskortą policji. Naczytałam się tyle zeznań świadków, że przez kolejne tygodnie pod powiekami wciąż mam obraz przerażonych nastolatków, barykadujących krzesłami i łóżkami drzwi.
Prezydent Niemiec Frank Walter Steinmeier jest zszokowany. Wzywa do debaty: "Nie milczcie!", żąda wyciągnięcia konsekwencji "Ważne jest, aby wydarzenia te nie były dłużej ukrywane lub minimalizowane. List otwarty, w którym nauczyciele ze szkoły w Burg apelują o pomoc, wstrząsnął wieloma osobami, w tym mną".
Ani w maju, ani w czerwcu, ani w lipcu 2023 r., ani w żadnym innym miesiącu aż do 10 stycznia 2024 r. wciąż nie słychać ani nie widać żadnej debaty.
Po spotkaniu z przyjaciółmi w maju zeszłego roku pierwszy raz, odkąd zamieszkałam w Niemczech (mieszkam w Berlinie od 1984 r.), przychodzi mi do głowy, że się boję. Że zaczęło się coś, o czym nieustannie przypomina Marian Turski i to, o czym czytałam w książkach takich jak „W ogrodzie bestii" Erika Larssona czy wstrząsających wspomnieniach „Ponad dachami Berlina" Stéphane Roussel (pierwszej francuskiej kobiety korespondentki opisującej na bieżąco zmieniające się Niemcy na krótko po dojściu Hitlera do władzy).
Björn Höcke zapowiada „okrutną kasację"
Klasa średnia w Niemczech długo potrzebuje, żeby się przebudzić. Po spotkaniu prawicowych ekstremistów w Poczdamie słyszę podczas demonstracji w Berlinie od niektórych uczestników, że jeszcze nigdy nie byli na żadnej demonstracji, ale teraz nie mają wyjścia. Nie mają. W Niemczech co piąty wyborca deklaruje, że będzie głosował na AfD, co trzeci zamierza głosować na AfD w Turyngii, w Brandenburgii, Saksonii, Saksonii-Anhalt i Turyngii.
Bastionem nacjonalizmu była od zawsze Turyngia, a więc land w Niemczech, w którym notowania AfD sięgają 30 proc., land, w którym szansę na przejęcie władzy ma Björn Höcke, były nauczyciel, a od ponad dekady polityk, który od samego początku w 2013 r. współtworzył struktury AfD. W roku 2014 zdobył mandat deputowanego do landtagu w Turyngii i stanął na czele frakcji poselskiej AfD. W wyborach 2019 został wybrany ponownie do landowego parlamentu. W jego wypowiedziach socjolodzy i historycy dostrzegają język faszyzmu, rasizmu, rewizjonizmu historycznego, antysemityzmu oraz idee narodowego socjalizmu. Federalny Urząd Ochrony Konstytucji (BFV) sklasyfikował Höckego jako prawicowego ekstremistę i monitoruje go od początku 2020 r.
W roku 2018 Höcke wydał książkę, coś w rodzaju wywiadu rzeki: „Nie zweimal in denselben Fluß" (Nigdy dwa razy do tej samej rzeki), w której uchyla rąbka tajemnicy… co zamierza zrobić z obywatelami, którzy nie wpisują się w obraz Niemiec, tak jak sobie to Höcke wyobraża. Te przemyślenia nie dotyczą tylko obcokrajowców, dotyczą niemal wszystkich niedostatecznie zintegrowanych migrantów, także tych z dowodem niemieckim, także towarzyszy z jego własnej partii i Niemców, którzy działają według niego na szkodę państwa niemieckiego (pracują na przykład na rzecz migrantów).
Höcke wspomina nie tylko o ich reemigracji, lecz o „okrutnej kasacji". Cóż to może znaczyć? Czy nie brzmi to znajomo? Czy aby ktoś zamknięty w więzieniu po puczu monachijskim w 1923 r. nie pisał swojej książki w podobnym tonie?
Björn Höcke ma realną szansę zostać pierwszym skrajnie prawicowym politykiem w powojennych Niemczech, premierem Turyngii w wyborach we wrześniu 2024 r.
Czy rzecznik lokalnego oddziału Antify się wypowiedział???